sobota, 18 kwietnia 2015

Coś na kształt wdzięczności

Witam. Dziś będzie krótko, bo żadne ratujące świat mamrotanie nie przychodzi mi do głowy. Dziś, drodzy czytelnicy, nie przeżyjecie katharsis między telewizorem a lodówką, ani nawet prawdopodobnie nie zatrzymacie się by na minutę pomyśleć o tym i owym. A jednak myślę o czymś, o czym chcę wam opowiedzieć. Może dlatego, że to treść z rodzaju treści domagających się słuchacza, może dlatego, że nie mam odwagi wyrazić tego nigdzie indziej. Nie mam pojęcia. Czy to właściwie cokolwiek zmienia?




Panie Boże, dziękuję za moje życie, nawet jeśli przez większość czasu przypominam raczej faryzeusza niż celnika. Dziękuję, bo wiesz, że ostatnimi czasy nie doceniałam tego, co dla mnie zrobiłeś i chyba zrozumiałam, że nie tak powinno być. Myślę, że takie podziękowania sprawiają ci przyjemność, a ten tydzień naprawdę nie mógłby być lepszy, więc dziękuję ci za niego. Dziękuję za to, że miałam tak dużo nauki i że musiałam zarywać noce, żeby dać radę z tymi wszystkimi zaliczeniami...za to, że w końcu wyszłam z tego obronną ręką i za satysfakcję, która przyszła, gdy miałam już wszystko za sobą. Dziękuję ci za moją przyjaciółkę, Mosię, która samą swoją obecnością poprawiała mi samopoczucie. Dziękuję, że stawiasz tak cudownych ludzi na mojej drodze. Jeśli już chciałeś, żebym kogoś kochała, to nie wyobrażam sobie lepszych obiektów uczuć:3 Dziękuję Ci za to bierzmowanie i za siłę, którą mi dałeś. Naprawdę ją czuję, choć może tego nie widać. W ogóle dziękuję Ci za ten dzień, za to, że tak okropnie mi drżały ręcę, że nie byłam w stanie się pomalować. Teraz wiem, że gdyby nie to, wracałabym do domu ze smugami tuszu na policzkach.Ale dziękuję za każdą łzę - płacz, jakkolwiek to dziwne, był spowodowany uczuciem ulgi. Bardzo ci dziękuję za Asię, nie wiem, co bym bez niej zrobiła. To, że tam była naprawdę dodawało mi otuchy. Dziękuję Ci, że mogłam ją poznać. Bardzo ją podziwiam i cieszę się z tego, że poświęciła mi tych parę godzin. To było dla mnie bardzo ważne. Dziękuję Ci za wczoraj - to był jeden z tych lepszych dni. Dziękuję za ten film, którego nie obejrzeliśmy do końca, bo nie muszę się nudzić dzisiaj^^ Dziękuję za to, że razem się modliliśmy, jedliśmy i śmialiśmy, a ja po raz pierwszy od dłuższego czasu czułam, że jestem dokładnie w tym miejscu na świecie, w którym powinnam być, bo ci ludzie autentycznie czerpią przyjemność z mojego towarzystwa. Dziękuję Ci za Zuzę, Monikę, Piotrka, Rafała, Karola i księdza Kamila. Sprawili, że nie chciało mi się stamtąd wychodzić:) Dziękuję za ten nasz spacer i szczerość. Za to, że nie padało. Za to, że cały ten tydzień pełen pracy skończył się tak miło.



Dziękuję ze te maluchy, które urodziły się w Wielkanoc. Są prześliczne, nie mogę się napatrzyć. W ogóle dziękuję Ci za piękno dookoła. Wiem, że jest go pełno, choć rzadko to dostrzegam. Dziękuję jednak, ponieważ czasem widzę go tak dużo, że rośnie mi serce. I to właśnie wtedy czuję się bliżej Ciebie niż kiedykolwiek. I mam wrażenie, że mnie słyszysz. Dlatego dziękuję. Mam za co.

Ten tekst może napawać zdziwieniem. Wiem, że dziwnie to brzmi z ust kogoś tak roszczeniowego jak ja. Przeważnie jestem chorobliwie dumna, nie mogę sobie wyobrazić tego abstrakcyjnego ,, dziękuję'' przechodzącego przez moje gardło. Ale zauważyłam, że choć zdaje się bzdurne, wyzwala. Ludziom mojego pokroju, którzy rzadko myślą o sobie dobrze, ciężko jest pogodzić się z myślą, że ktoś może być dla nich bezinteresownie dobry. To ma związek z tym, że spotkane do tej pory osobniki były zazwyczaj po prostu podłe. Jednak okazywanie czegoś na kształt wdzięczności pomaga zrozumieć, że samemu nie jest się tak złym, a i ludzie wokół bywają wspaniali. Wszystko zależy od tego, co będziemy chcieli zobaczyć i docenić.

I w sumie nie mam już nic do dodania. Narazie :3

https://youtube.com/watch?v=bx1Bh8ZvH84
,,You are my wonderwall'':>

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Możesz już podejść bliżej

Pada. A w związku z tym brzdękam na gitarze przy oknie jak jakiś życiowy niedorajda i rozmyślam. Co by było, gdyby ten deszcz zniknął? Smutno mi, bo tęsknię za kimś naprawdę kochanym, ale ta ulewa i tysiąc innych urojonych przeszkód kazała mi usiąść na tyłku i grać, zamiast wyjść i się spotkać. Głupie jak wszystko, co ostatnio przychodzi mi do głowy. Wiem, że znowu zaczynam jęczeć. Do rzeczy, to miałbyć post o tym, co mi dziś rano przyszło do głowy, a mianowicie: Kuba rozpruwacz był szczęśliwym człowiekiem. Badum tsss, była dziwna sentencja, teraz czas na wyjaśnienia

 


No nie w tym sensie, że zabijał, bo to było potworne, ale nie miał problemu, jaki według mnie ma większość ludzi. Chociaż był mordercą, który z całą pewnością do reszty stracił rozum, nie roił sobie, że ludzi powinno się traktować inaczej, w zależności od wrażenia, jakie ci wywierają na innych. 
W sumie to trochę gadam bez sensu, nie mogę wiedzieć jaki był Kuba rozpruwacz. Ale, choć to lekko makabryczne, mogę z całą pewnością stwierdzić, że zdawał sobie sprawę z identycznej budowy anatomicznej każdego człowieka. Innymi słowy, widział świat w bardzo prosty sposób - dźgnij kogoś nożem w brzuch i szarpnij, a wypadną mu jelita. Proste, czyż nie? Na kimkolwiek nie spróbujesz, efekt zawsze będzie ten sam. Walnij kogoś w oko młotkiem, a straci wzrok. Odetnij mu rękę, a wewnątrz będą kości. Od tej reguły po prostu nie ma wyjątków. Wszyscy w środku jesteśmy zbudowani tak samo. To my sami wewnątrz naszych głów wymyślamy innym różnorakie supermoce. Prezydent, choćby najgłupszy, zazwyczaj oklaskiwany jest jak kosmita, którego zabić jest w stanie tylko kryptonit. Z kolei do klasowego wyrzutka nie wolno się odezwać, bo pewnikiem pluje jadem skorpiona. Na głupiego pijanego studenta na scenie w wieczór karaoke potrafimy patrzeć tak, jakby conajmniej potrafił latać. A do otyłej ekspedientki w sklepie nie potrafimy się uśmiechnąć, jakbyśmy się obawiali, że nas przeklnie. I nikt nam tego nie narzucił, sami tak urządziliśmy ten świat. Równie to użyteczne, co zabawne, choć pewnie osobnik pokroju Kuby rozpruwacza by się uśmiał. 
Normy społeczne sprawiają, że myślenie odbiegające od ogółu napawa nas lękiem, ale ktoś już kiedyś powiedział, że czasem to spojrzenie wariata bywa najzdrowsze. Więc może warto czasem zastanowić się nad tym, że każdy z nas krwawi. Nie ma takiego człowieka, który nie osłabnie po przyjęciu dostatecznie silnego uderzenia. Pod tym względem wszyscy jesteśmy tacy sami. Sądzę, że ta reguła sprowadza się do czegoś więcej niż anatomia. Myślę, że nasze umysły i serca też w gruncie rzeczy się nie różnią. Czasem się nam tak wydaje, bo ktoś, kto już nie raz oberwał zmienia swoje zachowanie, ale to tylko pozory. Jedni uodparniają się na ból, inni robią się na niego wrażliwsi, dlatego nie dopuszczają do siebie nikogo tak blisko, by był w stanie ich zranić. Ale jedni i drudzy po prostu nie chcą znów dostać i wyrażają to w tym, co robią. Czy to takie dziwne? Zdajemy sobie sprawę, że gdy przetniemy swój własny palec zaboli i poleje się krew. Nie chcemy tego. A co z palcami innych? A z ich sercami? Niby wiemy, że będzie tak samo, ale guzik nas to obchodzi. To nie przyjęcia powiedzieć coś miłego jakiejś nie lubianej osobie. Złośliwe uwagi są lepsze, bo bardziej zabolą. To trochę wygląda tak, jakbyśmy lubili zadawać cierpienie, nie pamiętając do końca, że jest właśnie cierpieniem. ,,No ok, wiem, że to było chamskie i sama bym nie chciała być tak potraktowana, ale ona na pewno nie odczuwa tego tak jak ja.''. Ale to nie ważne, jak ona to odczuwa, bo krwawi dokładnie tak samo jak ty. Za którymś razem możesz uderzyć dostatecznie mocno, by osłabić ją na zawsze.


Sądzę, że wszyscy potrzebujemy tylko odrobiny życzliwości i troski. Wiem, że patrząc na niektóre osoby ciężko jest to sobie wyobrazić - zachowują się tak, jakby nikogo nie potrzebowały. Ale tak właśnie wygląda ktoś słaby, zraniony zbyt wiele razy. I często bywa tak, że jeśli starasz się być przy nim dostatecznie długo, on w końcu pozwala ci podejść bliżej i wtedy może się okazać, że jest dużo lepszym człowiekiem, niż z początku sądziliśmy.

Dziś chodzi mi po głowie Rise against. Jak ktoś nie lubi takich klimatów to niech nie klika;)
,,I don't hate you. I just wanna save you!''

wtorek, 3 lutego 2015

Ludzie. Wszędzie ludzie.

Witam po raz kolejny po długiej przerwie, lecz zanim wydacie na mnie wyrok śmierci pragnę wyznać, że tak jak Hannibal Lecter niczego nie żałuję:) Pisać powinnam paradoksalnie dwa razy więcej, bo odkąd poszłam do nowej szkoły, zebrałam więcej negatywnych uwag na temat mojego stylu, niż w całym dotychczasowym życiu. A przecież słowo to mój cały plan na przyszłość. I uwierzcie mi, że naprawdę piszę sporo, jednak jedynie listów,a jest to część mojej pracy, jakiej zobaczyć nie możecie...


                                                                *             *            *





Dziś, z katarem zalewającym chyba wszystkie otwory mojej głowy i temperaturą, postanowiłam opisać (jak zwykle) kilka moich przemyśleń powstałych w wyniku zbyt intensywnego leżenia na kanapie i studiowania fabuły serialu ,,Pierwsza miłość''. Tu mała dygresja: zapalenie krtani to ciekawe doświadczenie. Pomijając fakt, że to fascynujące dla takiego kujona jak ja, mieć zapalenie czegoś, co w zeszły czwartek preparowało się zdechłemu jamnikowi (z tego miejsca chciałabym serdecznie pozdrowić moje technikum weterynarii, przystojnego metalowca z III geodezji i panią bibliotekarkę PANIE CYGAN KOCHAM PANA!!!111!!!:(((( ), fascynujące w zapaleniu krtani jest również to, że nie jesteś w stanie wydobyć z siebie głosu - po prostu milczysz, a kiedy milczysz, ludzie rzadko mówią do ciebie, zupełnie jakbyś nie mógł również słuchać. Nie ma to nic wspólnego z troską o twoje gardło, po prostu wszyscy maja w poważaniu słuchacza, który nie potrafi wyrazić zainteresowania tym, co mówisz. Każdy domaga się reakcji, komentarza, jakiegoś uznania, nikt już nie potrzebuje być wysłuchanym. Zastanawiam się, czy to jest właśnie coś, co czują niemi i osoby głuche - kompletną ignorancję...

 Oki, dygresja stop. Teraz część właściwa przemyśleń na haju po cholinexie: myślałam o swoich przyjaciołach i ogólnie o wszystkich znajomych. Jaki ma wpływ na mój charakter fakt, że istnieją? Czy jeżeli postanawiam coś w sobie zmienić, to zawsze z myślą o nich? Powiem wam, że dwa dni rozkminiania w tą czy w tamtą nie zmieniły faktu, że nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, jednak pozwoliły mi zaobserwować ciekawą rzecz, a mianowicie bez względu na mój stan fizyczny, ludzie dookoła sprawiają, że czuję się szczęśliwa. To wręcz odwrotna proporcjonalność - im gorzej się czuję, w tym lepszy nastrój wprawia mnie czyjaś troska. Nawet paskudne samopoczucie nie jest w stanie mnie zdołować, jeśli wiem,że ktoś mi bliski się o mnie martwi. Jeśli tak na to spojrzeć, to bardzo ekonomiczna metoda uszczęśliwiania się. Walą mnie drogie kamienie, piękne obrazy, nie dbam nawet o sterty książek (!), jeżeli tylko lubiana osoba zrobi mi herbatkę. Jestem autentycznie zdumiona swoim dziwactwem. Ktoś dobrze mi zanany mówił mi ostatnio o potrzebie samowystarczalności, o konieczności uśmiechania się nawet w obliczu osamotnienia. Miało być to związane z tym, że przecież z każdym dniem wszyscy umieramy coraz szybciej i przywiązywanie się ponad miarę do jednej czy kilku osób to czysty masochizm. Zgodnie z tym założeniem sens ma szukanie oparcia w czymś, co nie przysporzy nam bólu, bo nie odejdzie. Nie mogę oczywiście odmówić logiki temu wszystkiemu, jednak teraz rozumiem, że nie mogłabym żyć w taki sposób. Należę do gatunku, który lokuje swoją całą radość w innych ludziach i stamtąd ją też potem czerpie. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, ale tak jest i chyba najwyższy czas się z tym pogodzić.




Wiecie co to enneagram? To taki test osobowości, z którego wynika, że jako ,,czwórka w skrzydłach piątki'' m.in. wyrażam nadmierne zainteresowanie własną śmiercią. I rzeczywiście, często myślę o tym, nie tyle w kontekście samobójstwa, co eksperymentu. Upiorne, co? Ale dla mnie również szalenie ciekawe. Z tak niską samooceną, jak moja  widzę świat w bardzo ciemnych barwach. Czasem wydaje mi się, że ludzie rozmawiają ze mną, bo opowiadam im dowcipy, bo podobają im się moje włosy czy oczy, albo ponieważ jestem kimś, kto na nudnej domówce rozpocznie wojnę na rzucanie się jedzeniem. Są dni, gdy po prostu wiem, że jestem zła, a inni ignorują to, bo umilam im czas. A gdyby samochód złamał mi kręgosłup? Albo gdybym miała raka mózgu? Gdybym powiesiła się w pierwszym napotkanym parku? Jeśli udałoby mi się przeżyć, nigdy nie byłabym już taka sama. I ile z tych znajomych, którzy teraz mnie uwielbiają jeszcze w ogóle chciałoby na mnie patrzeć. Ilu chłopców, którym się podobam chociażby się do mnie uśmiechnęło, ile koleżanek jeszcze kiedykolwiek zabrałoby mnie na zakupy? Czy znalazłby się ktoś, kto naprawdę lubił mnie za coś więcej niż ciało czy poczucie humoru? Zapalenie krtani to nie to samo, ale efekt podobny. Zdesperowana,by zjeść coś słodkiego ubieram się do sklepu w cztery warstwy swetrów i liczę drobne z kieszeni. Smutno mi, bo znajomi z katolickiej grupy pojechali na kręgle i prawdopodobnie świetnie się bawią. Nie jestem zła, że w ogóle się tam wybrali, ale żałuję, że mnie z nimi nie ma. Mam serdecznie dość leżenia pod kołdrą i myślenia. Więc smutno mi jeszcze bardziej. Chodzę między pólkami w sklepie szukając czekolady i dzwoni telefon. Ksiądz. Włącza mnie na głośnik i słyszę w tle wszystkich znajomych z grupy; ,,Zdrowiej!'' ,,Szkoda, że cie nie ma'' ,,Jak się czujesz?'' ,,Wpadaj na pizzę.''. Czyli jednak...nie zapomnieli o mnie. Wlokę się do kasy i połykam łzy radości. Nie chcę wyglądać jak wariatka płacząca w sklepie miedzy jogurtami a szynką.


Wszędzie pełno ludzi, a każdy z nich to potencjalny uśmiech .Może to nieco bezduszna kalkulacja...Ale jeśli ja też ich uszczęśliwię, to chyba uczciwy układ, co nie?;)




Dzisiaj wysyłam wam Video, bo ostatnio bardzo polubiłam tę piosenkę. Ma taki fajny klimat i uroczy tekst. ,,Jeśli cie kocham i jesteś blisko, to czym mam się przejmować?'' Narazie!:3


niedziela, 4 stycznia 2015

Palców pstrykiem zmieniam myśli w złoto - jestem alchemikiem.

Cześć, dzisiaj witam się z wami tekstem Paktofoniki i uśmiechem, którego nie możecie niestety ani dostrzec ani dotknąć przez szkło monitora, choć zapewniam was, że tam jest. Rozmyślam ostatnio nad usunięciem tego bloga, ponieważ regularne pisanie przychodzi mi corz trudniej, a najgorzej pożytkować swój czas mogę chyba właśnie zawodząc was, Moi Drodzy Czytelnicy, jeśli w ogóle istniejecie. Zaglądam tu tylko wówczas, gdy coś poruszy mnie tak bardzo, ze pragnę się tym z kimś podzielić, czyli właśnie tak jak teraz, kochani, tak jak teraz.









Napisałam maile, jakich nie zdarzyło mi się pisać nigdy do tej pory w całym moim życiu. Do mojego ukochanego pisarza z prośbą o adres do korespondencji i do hospicjum z prośbą o przyjęcie mnie na wolontariat. I mam poczucie, że postąpiłam słusznie, ponieważ są to rzeczy, które chciałam zrobić już od dawna. Można powiedzieć, że moje marzenia zaczęły się spełniać dziś. Zrozumiałym dla mnie jest uznanie moich pragnień przez innych ludzi za dziwne - rzeczywiście z pewnego punktu widzenia takie są. Jeśli jednak wyjaśnię ich podłoże, czy zdołam zmienić na ten temat wasze zdanie? 
Wszystko sprowadza się do jednej prostej myśli, która nawiedziła mnie ostatnio i uruchomiła całą lawinę implikacji: nie lubię mojego życia. Choć jest zrównoważnowe i wolne od tragedii czy chorób, jest też moim zdaniem odarte z sensu. Albo przynajmniej ja go nie dostrzegam. Mam dość ludzi, którym nie umiem pomóc i dni, kiedy rozmyślam się z jakiegokolwiek działania jeszcze zanim stwierdzę, czy bedę tego żałowała. Jestem tchórzem i to mnie irytuje. Chcę być inna. Chcę być silniejsza. Zacząć sięgać po to, co mi potrzebne. Mam dosyć płakania w autobusowe szyby, dosyć samotności i pustki. Mam po dziurki w nosie zlewających się ze sobą, nic nie wnoszących, identycznych dni. Uświadomiłam sobie, że muszę coś zrobić, bo inaczej niedługo umrę ze wszystkimi moimi lękami, próbując odczytać z zimnych pólnocnych gwiazd jakikolwiek powód, dla ktorego Bóg tchnął życie w moją pierś.
I zaczęłam się zastanawiać: ,,Skoro męczą cie problemy ludzi, którym nie potrafisz pomóc, czemu sie pomożesz tym, którym umiesz ulżyć?'' Właśnie wtedy pomyślałam o tym hospicjum. A potem przyszła refleksja, że przecież mogę robić to, co chcę, jeśli tylko ustalę, co to jest. ,,Czego chcę...czego chcę...'' dukałam omiatając pokój wzrokiem, bo już dawno nie zastanawiałam się nad podobną zagadką. I przed oczami stanął mi grzbiet książki ,,Szczęśliwa ziemia'' Łukasza Orbitowskiego, której lśniące drukowane litery zdawały się wypalać na moim mózgu piętno kolejnego kiełkującego marzenia: napisz do niego. I rzeczywiście zrobiłam to, choć dpiero pół godziny później, nastomiast do tego czasu trzęsłam się z przejęcia nad klawiaturą, układając w głowie setki nieadekwatnych do tej okazji zdań. Ale w końcu mi się udało.






Nie wiem, czy to zmieni moje życie. Ale obiecałam sobie, że od dziś bedę je zmieniać póki nie nabierze rumieńców i poczuję, że dałam komuś siłę do walki. Wtedy nie będę musiała się zastanawiać po co żyję. Taką mam przynajmniej nadzieję:)



Uff...późno już i idę już spać. Jeszcze The Shivers ode mnie dla was na dobranoc i całus w czółko na dobry sen:* Dzisiaj koszmary nie odważą sie zapukać do moich drzwi.